Calis, Fethiye, Turcja
Decyzja o wyjeździe do Turcji podjęta była pod wpływem impulsu. Jako że jesteśmy studentami to czekaliśmy na wyjątkowo tanie oferty. I tak też się udało - podróż wykupiliśmy dość tanio w niemieckim biurze podróży na 1,5 tygodnia przed planowanym wylotem. Zanim wyruszyliśmy w podróż przetrząsnęliśmy mnóstwo stron internetowych żeby przygotować się na tę podróż - tak trafiliśmy na bloga Lili i Radka, których serdecznie pozdrawiamy, a Was zapraszamy do poczytania o ich podróżach (kliknij tu).
Lot z Monachium do Dalaman trwał około 1,5 godziny. Z góry roztaczały się niesamowite widoki:
Pierwsze, co w nas uderzyło po wyjściu z samolotu to gorąco :) Był już wieczór, a mimo to temperatura dawała o sobie znać.
Hotel był mały i skromny, ale czysty i dla nas w sam raz. Z okna mieliśmy taki widok:
W pierwszy wieczór poszliśmy coś zjeść na promenadę przy morzu - słyszeliśmy, że tam jest najwięcej restauracji. Przed każdą z nich stał 1 kelner i zapraszał, wręcz naganiał do wejścia. To był duży minus - nawet w spokoju nie dało się przeczytać, co mają w ofercie.
Dopiero po kilku dniach zrozumieliśmy, że w rejonach turystycznych tak po prostu jest.
Daliśmy się namówić na wejście do jednej z, jak się okazało, droższych restauracji. Mieliśmy nadzieję na przepyszne jedzenie, lecz wcale nie było zbyt dobre - ja wzięłam pizze (wiem, ze powinnam spróbować miejscowych smaków, ale zmęczona i głodna po podróży wolałam nie eksperymentować - później się okazało, że jednak naraziłam się na nowe doznania smakowa), a Mateusz musakę.
Pizza była prawdopodobnie z dodatkiem koziego sera (na pewno nie był on standardowy żółty) i smakowała szalenie dziwacznie. I zjadłam ją tylko dlatego, że byłam bardzo głodna - nie smakowała mi. Mateuszowa musaka była bardzo ładnie podana, bardzo gorąca, ale również nie zachwyciła go walorami smakowymi.
Ogólnie nie byliśmy zadowoleni z tej restauracji - jedyne co nam smakowało to przystawka - nie wiemy dokładnie, co to było wyglądało jak wielka bułka. W środku była pusta, a do niej dołączone było "masełko" (które okazało się margaryną) i jakby krem (ostry, paprykowy).

Po długim dniu wróciliśmy do hotelu i od razu padliśmy spać. Około 4 nad ranem obudziliśmy się wystraszeni krzykiem - na początku byliśmy przerażeni, że jest jakiś pożar/ewakuacja czy inna groźna sytuacja. Po chwili uzmysłowiliśmy sobie, że te krzyki to wezwanie do modlitwy dochodzące z meczetów.
Śniadanie hotelowe serwowane było w formie bufetu. Magda nie mogła się jakoś odnaleźć, ale Mateusz za to nadrabiał :P Serwowane były pomidory, ser kozi (wyglądający na klasyczny żółty z krowiego mleka), twaróg, dziwne a'la parówki, ziemniaczki, oliwki, ogórki, czasem frytki (!).

Po śniadaniu udaliśmy się na niedzielny targ. Poziom nawoływania klientów był o wiele wyższy niż na promenadzie. Podeszliśmy do jednego stoiska z koszulkami i chcieliśmy tylko zobaczyć z bliska, jak wyglądają. Od razu podszedł do nas sprzedawca i nie dając sobie wytłumaczyć ze tylko oglądamy zaczął się targować. Podziękowaliśmy i powiedzieliśmy, ze może przyjdziemy później. I przyszliśmy. Tylko, ze wtedy nie chciał już z nami rozmawiać. Sprzedawcy są bardzo wrażliwi na punkcie obietnic powrotu i zakupu. (mimo że takowej nie złożyliśmy). Do tego znają po kilka słów w każdym języku - również polskim :) Co jest bardzo ważne - trzeba się targować!! Turcy uwielbiają się targować i wręcz trzeba to robić - można obniżyć cenę nawet o 70-80%.
W Turcji bardzo popularne są przysmaki zwane Turkish Delights - coś podobnego do galaretki jednak o wiele bardziej słodkie. Na targu bardzo dużo sprzedawców częstowało klientów tymi słodyczami i zachęcało do zakupu. Polecamy zakup jako prezent z podróży, ale tylko w opakowaniach przezroczystych, w których widać, co kupujemy (zdjęcie poniżej). Kupiliśmy kilka "zabudowanych" pudełek tych słodyczy i po otwarciu okazało się, że w środku jest tylko puder.
Owoce smakują inaczej - są o wiele słodsze i mają inny zapach. Na targu również można było ich spróbować, chociaż nie polecamy - w tym miejscu nie są one myte.
Staraliśmy się każdego dnia odwiedzić inną restaurację. W sumie i tak skończyło się tak, że zajadaliśmy głównie pstrągi i kebaby (które nawiasem mówiąc diametralnie różnią się od naszych - składają się z mięsa, pomidora i cebuli - próżno szukać w nich sałaty czy jakiegokolwiek sosu, Turcy jedzą je z jogurtem naturalnym).
W Fethiye bardzo rozwinięty jest też "przemysł wycieczkowy". Bardzo często turystom oferowane są wycieczki w hotelu już w pierwszym dniu - za podwojoną, potrojoną cenę. Warto najpierw zapoznać się z wycieczkami oferowanymi na ulicy :) Na każdym rogu stoi przedstawiciel jakiejś firmy i oferuje wycieczki. Jest ich mnóstwo - np. jazda na koniach, jazda na quadach, 12 wysp (rejs statkiem), Jeep Safari.
My wybraliśmy 2 z nich w biurze LTS Tours (dawniej Lion Tours), które prowadzi Turek Jimmy mówiący po polsku. Byliśmy we dwójkę, a i tak obniżył nam cenę. W kilka osób zeszłaby ona jeszcze niżej.
- Jeep Safari - zapłaciliśmy za tę wycieczkę 15 euro/os. - "busik" a'la jeep przyjechał po nas pod hotel. Byliśmy ostatni i okazało się, że siedzimy w przedniej części obok kierowcy - na początku byliśmy rozczarowani, że nie możemy siedzieć z tyłu, ale potem się okazało, że było to nasze zbawienie :). Na początku zawieziono nas na stację benzynową gdzie spotykały się wszystkie busy z tej firmy.
Po drodze widzieliśmy m.in ruiny, niestety z daleko - organizatorzy uznali je za nieinteresujące.
Byliśmy też w miejscu, gdzie hodowane są pstrągi.
I gdzie stoliki "restauracyjne" znajdują się na drzewach ;)
W czasie jednego z przystanków można było zjeść "pan cake" - naleśnik z mąki i wody podawany z czekoladą, cukrem lub innymi składnikami, smakowało to dość specyficznie..
Po długim "tłuczeniu się" w dotarliśmy do głównego celu - można było wybrać się na wycieczkę przez kanion brodząc w błocie lub spływ rzeką na pontonach. Wybraliśmy pierwszą opcję i po zakupie specjalnych plastikowych butów wybraliśmy się w wędrówkę.
Najpierw trzeba było przejść przez lodowato zimną wodę. Magda stwierdziła, że nie wejdzie, bo jest za zimna. Rzeczywiście mimo upalnej temperatury zanurzenie stóp (a w niektórych miejscach dla niektórych osób nawet talii) było problemem.
Potem już brodziło się w błotku i podziwiało widoki. Można było iść i iść, trzeba było jednak pamiętać, że o danej porze jest zbiórka i trzeba wracać (znowu przez tę wodę...).
Następną atrakcją była kąpiel w błocie. Pominiemy jednak zdjęcia z tego wydarzenia :)
Podczas podróży był zapewniony również obiad. :) coś a'la kurczaczki z McDonalda, ryż i różne sałatki.
Na końcu naszej wycieczki, gdy wszyscy byli już zmęczeni i marzyli tylko o powrocie do hotelu okazało się, że mamy zatrzymać się jeszcze na stacji benzynowej żeby umyć samochody. Nieopodal był basen i można było się też wykąpać.
Wróciliśmy wykończeni i w sumie średnio zadowoleni.
- 12 wysp - ta wycieczka kosztowała 10 euro/os.
To był właściwie całodzienny rejs statkiem z jednym postojem na wyspie i kilkoma postojami w zatoczce. Główną atrakcją były kąpiele w morzu i możliwość skakania ze statku wprost w fale (coś dla facetów:) ). Woda była okropnie słona i nawet słabo pływające osoby (jak Magda:P) nie bały się wejść do niej - mimo kilkumetrowej odległości od dna.
Woda była niezwykle niebieska na otwartym morzu:
12 wysp bardzo nam się podobało - w czasie rejsu otrzymaliśmy też obiad składający się z rybki i ryżu.
Następnego dnia poszliśmy do miasta - na drugi targ owocowy oraz obejrzeć grobowce. Stwierdziliśmy że pójdziemy sobie spacerkiem, co nie było zbyt dobrym pomysłem w taki skwar.
Byliśmy na targu rybnym, niestety właścicielem jednej z restauracji był nasz opiekun hotelowy i zostaliśmy niejako "wciągnięci" do jego restauracji bez jakiejkolwiek możliwości obejrzenia innych ofert... Na targu rybnym wskazuje się przy danym stoisku rybę, którą chce się zjeść - płaci się za nią, a kelner wybranej restauracji bierze ją i jest ona przygotowywana. Za obsługę, chleb i sałatki płaci się zawszę tę samą kwotę. Rybka była świeża i smaczna.
Do hotelu chcieliśmy wrócić małym busikiem zwanym "Dolmusz" - jeżdżą one praktycznie co chwilkę. Charakterystyczne dla tego pojazdu jest trąbienie podczas jazdy, właściwie co jakieś 10-15 sekund -prawdopodobnie gdy kierowca widzi idących ludzi - każdy może pomachać i wtedy busik się zatrzyma.
My wsiedliśmy w centrum na postoju busików. Powiedzieliśmy, że chcemy wysiąść przy supermarkecie KAPA, ponieważ był on nieopodal naszego hotelu. Zdziwieni, że nasza podróż trwała zaledwie 4 minuty wysiedliśmy na przystanku - po czym okazało się, że to inny supermarket o tej samej nazwie na drugim końcu miasta. Musieliśmy wracać pieszo 4 km :( - polecamy jednak dokładne sprawdzenie miejsc albo nazw ulic.
Z czystym sumieniem możemy każdemu polecić lodziarnię MADO - jedliśmy tam najlepsze lody na świecie. (promenada)
Dużo czasu spędziliśmy nad basenem hotelowym wśród drzew limonkowych :)
Chociaż najbardziej podobało nam się nad morzem - zdziwieni byliśmy widząc tylko kilka osób na plaży. Po godzinie już wiedzieliśmy dlaczego - jest tam strasznie ciepło! Słońce odbija się od wody, wieje lekki wiatr i to wszystko sprawia, że jest jeszcze goręcej :)
Ostatni wieczór spędziliśmy jedząc lody i oglądając zachód słońca.
Ogólnie jesteśmy średnio zadowoleni z podróży - 5 dni by wystarczyło - 7 to już odrobinę za dużo. :)
Zachęcamy do obejrzenia mapki z zaznaczonymi miejscami, które odwiedziliśmy podczas naszego pobytu w Fethiye - kliknij tu.
Pozdrawiamy!