wtorek, 22 lipca 2014

Rowerem wzdłuż wybrzeża Morza Bałtyckiego cz. 1

"Cudze chwalicie, swego nie znacie" - o tegorocznych wakacjach spędzanyach na łonie Ojczyzny myśleliśmy już od dłuższego czasu. Chcieliśmy spędzić je wyjątkowo - niekoniecznie wylegiwać się całymi dniami na plaży, nie tylko zwiedzać, ale zrobić też coś dla siebie. I tak narodził się pomysł aktywnego wypoczynku nad polskim morzem. 
Całość zaczęliśmy wiosną od zakupu dwóch rowerów - Kross Trans Alp (polecamy). Potem zainwestowaliśmy w różne akcesoria rowerowe typu sakwy, koszyk, mapnik, zapięcia, ubrania, zestaw naprawczy (dętki, klej, łatki itd.). Następnie trzeba było zaopatrzyć się w inne rzeczy typu kompaktowe kosmetyki, olejki do i po opalaniu, środki na komary (polecamy firmy Mugga). Jednym z ważniejszych zakupów była mapa wybrzeża bałtyckiego. 
Na samym końcu pozostało nam ustalenie trasy - nie było to jednak takie proste - z różnych przyczyn musieliśmy zmieniać szlaki.
Wycieczkę zaczęliśmy od zakupu biletów na pociąg (wyszło taniej niż samochodem). Na linie TLK w całym kraju obowiązuje stała opłata za przewóz roweru - niezależnie od przebytej trasy - 9zł i 10gr.
Podróż chcieliśmy rozpocząć w Świnoujściu, ale z powodu beznadziejnego połączenia wygodniej było nam za punkt startowy przyjąć Kołobrzeg. Nie bez powodu jechaliśmy ze wschodu na zachód - dzięki temu wiatr dmuchał nam w plecy i jechało się lżej.

Dzień 1: Jazda do Kołobrzegu - 555km pociągiem i 18 km rowerami. 
Nasz pociąg TLK przyjechał standardowo z półgodzinnym opóźnieniem. A do tego pomimo miejscówek na rowery okazało się, że haki, na których powinny one zawisnąć był zepsute. Zaopatrzeni w specjalne spinki i zapięcia przypięliśmy rowery w ten o to sposób:


W sumie nie było tak źle - nie musieliśmy ściągać sakw.

W pociągach TLK obowiązuje całkowita rezerwacja miejsc - pomimo tego miejsce widniejące na bilecie nie istniało w rzeczywistości - sam konduktor nie był w stanie tego wyjaśnić - miejsce widmo :D. 

Nad morze jechaliśmy około 9 godzin. Nocleg w Kołobrzegu zarezerwowaliśmy wcześniej. Nie było to takie proste - większość miejsc była zajęta lub właściciele pensjonatów niechętnie chcieli przyjąć turystów na 1 dobę. Po 13 rozmowach zarezerwowaliśmy nocleg, troszkę daleko od centrum, ale mając rowery nie stanowiło to przeszkody. Ucieszyło nas, że mogliśmy rowery wziąć ze sobą do pokoju (trochę jednak baliśmy się zostawić ich w garażu czy na podwórku). Właścicielka była bardzo miła. Za pokój zapłaciliśmy 50 zł/os. Jeżeli szukacie noclegu w Kołobrzegu to polecamy - kliknij tu.

Następnie udaliśmy się coś zjeść - gospodyni poleciła nam bar znajomej, a że byliśmy zmęczeni to stwierdziliśmy, że nie będziemy na próżno szukać czegoś tylko tam pójdziemy. Tak trafiliśmy do Tawerny Pacyfik na ul.Towarowej - zaraz obok latarni morskiej, gdzie Mateusz wypił swoje pierwsze nadmorskie piwo :P. Więcej przeczytacie tutaj.

W Kołobrzegu nie zobaczyliśmy wiele - zaledwie latarnie morską, pomnik Zaślubin z Morzem i na chwilę morze. Po długiej podróży szybko poszliśmy spać :)





Dzień 2: Kołobrzeg-Mielno - 41 km rowerami.

Pogoda od rana nas nie rozpieszczała - rozpadało się. Stwierdziliśmy, że nie ma co czekać aż przestanie i zaopatrzeni w płaszcze przeciwdeszczowe pojechaliśmy dalej.
Droga z Kołobrzegu do Mielna przebiegała głównie przez piękne ścieżki rowerowe - z jednej strony widoczne było morze, a z drugiej rozlewiska z dziką przyrodą.





Jechaliśmy również nieopodal starej płyty lotniska:



Po drodze mijaliśmy latarnię morską w Gąskach:


A dojeżdżając do Sarbinowa natknęliśmy się na Restaurację Babcia Malina, którą znamy bardzo dobrze z Krakowa. Zbliżała się pora obiadowa więc wstąpiliśmy na małe jedzonko :)





 Nocleg w Mielnie znaleźliśmy po nieco dłuższym szukaniu. To bardzo imprezowa miejscowość - nie brakuje tu dyskotek, pub'ów itp. :) Większość turystów to pijana polska młodzież.
Jest także całodobowa Biedronka, co nas bardzo zaskoczyło :)


Oczywiście nie można było nie zauważyć mnóstwa bud z różnego rodzaju zabawkami i gadżetami (ojj ciężko być rodzicem):



Plaża w Mielnie:



Dzień 3: Mielno-Jarosławiec - 71 km rowerami.

Z Mielna udało nam się pojechać drogą wzdłuż jeziora Jamna - nie musieliśmy go objeżdżać. Problem nastąpił w Łazach, gdy wjechaliśmy w las pewni, że dojedziemy na skróty do Rzepkowa - na google maps istniała taka mapa. Niestety po 10 km droga nagle się skończyła. W środku lasu. Zmuszeni byliśmy wracać i objechać następne jezioro - Bukowo.


Jechaliśmy drogą ułożoną płytami betonowymi , która miała małe otworki - jak na faceta przystało po jakimś czasie Mateusz zauważył, że w jednym rzedzie prawie cała kilku kilometrowa dróżka wyłożona jest kapslami od piwa. Ot, takie urozmaicenie drogi ;)


Po drodze mijaliśmy mnóstwo wiatraków (fachowo: turbin wiatrowych) tak blisko, że zdziwieni byliśmy ich wielkością. Takie urządzenie może mierzyć do 100m wysokości, a łopaty wirnika do 50m.
W okolicach Barzowic, gdzie jechaliśmy znajdują się witraki o wyskości 67m, a średnicaa wirnika to 52m.

Droga przed samym Jarosławcem wiedzie po starej płycie lotniska :


W Jarosławcu wspieliśmy się na latarnię morską. Magda się zbulwersowała, że bilet ulgowy nie obejmuje studentów - mogą go kupić tylko osoby do 18.r.ż. i kosztuje on 4 zł. Normalny 6 zł.






Plaża w Jarosławcu jest beznadziejna - jest tylko mały kawałek, gdzie można się rozłożyć i mieć dostęp do morza - większa część jest zajęta przez falochron.



Nieopodal ulicy nadmorskiej znajduje się wędzarnia ryb, która po godzinie 18 oferuje cieplutkie ryby :) My skusiliśmy się na dorsza i nototenie:


Dzień 4: Jarosławiec - Rowy - 53 km

Kierując się w stronę Rowów znowu byliśmy zmuszeni omijać jezioro - tym razem Wicko. Naszym pośrednim celem była Ustka, gdzie chcieliśmy zajrzeć do restauracji "Syrenka", której pomagała Magda Gessler w Kuchennych Rewolucjach (tu możecie oglądnąć ten odcinek).
Ale szczegółowo o tej restauracji napiszemy w następnym poście ;)

Odwiedziliśmy słynną ustecką Syrenkę, przy której znajduje się kamerka i Wasi znajomi mogą Was zobaczyć :) tu link: kliknij.

W Ustce przepływał akurat piękny statek. Usłyszeliśmy, że miał on być wykorzystany w drugiej części Piratów z Karaibów, ale właściciel nie zgodził się na to, bo miał zostać wysadzony.
I racja, szkoda by była :)




Dalsza droga prowadziła przez las:





Z dróżki wyjechaliśmy w Orzechowie, gdzie nagle pojawiła się mapka, że istnieje dalsza droga, ale nie można było jej znaleźć. Jeden Pan polecił nam jazdę na około przez miejscowość Zapadłe, ale inny powiedział, że jechał przez drogę leśną i było ok. Okazało się, że owa droga wiedzie na początku przez prywatny ośrodek - i skąd turysta ma wiedzieć, gdzie jechać? Oznaczenia w Polsce są naprawdę CUDOWNE.

Za Orzechowem w lesie pokazaly się napisy na drzewach, w którą stronę jechać. Tak trafiliśmy do Poddąbia (koniec świata) a potem przez Dębinę do Rowów.

W Rowach zjedliśmy obiad na ulicy Plażowej, w jednej z knajpek.


Wzięliśmy 2 zestawy - Mateusz z solą, a Magda z łososiem. Były pyszne, duże i niedrogie.





Na dzisiaj tyle :) Następne etapy podróży opiszemy za jakiś czas.
Szczegółowa mapka podróży (orientacyjna!) : kliknij tu.

Pozdrawiamy,
M&M.